Czasem myślę, że to nie ma końca. Zaburzenia odżywiania nie mijają. One tylko są w uśpieniu. Śpią sobie skulone i wyglądają tak niewinnie, że przestajemy się ich obawiać, tracimy czujność. A one budzą się znienacka i wracają. Wiosną i latem tego roku myślałam, że jestem wolna. Prowadziłam zdrowy styl życia. Schudłam pięć kilo. Ćwiczyłam dwa albo trzy razy w tygodniu w domu. Do tego jeździłam na rowerze i chodziłam na długie spacery. Dieta? Idealna. Same zdrowe produkty, odpowiednia ilość białka i węglowodanów. Wiadomo, od czasu do czasu pozwoliłam sobie na pizzę albo dwie gałki lodów, ale tak rozsądnie.
Sekwencja objadania się
W ostatnim czasie sporo siedziałam w domu po operacji. Nie miałam swojego ruchu, swojego idealnego planu dnia. Jadłam z nudów. W pracy też jem z nudów, kiedy się nie pilnuję. Moje życie wygląda tak, że albo prowadzę perfekcyjną dietę i ćwiczę, albo kompletnie się zatracam i żrę wszystko. Moje obżarstwo zawsze zaczyna się tak samo, czyli od drobnego ustępstwa. Może małe ciasteczko...? Oczywiście czasami jem słodycze, ale w wersji niskokalorycznej, bez cukru. Ale kiedy zjem takie zwykłe ciastko, takie całe w cukrze i syropie glukozowym, to zaczynam odczuwać poczucie winy. Bezrefleksyjnie sięgam po drugie ciastko. Potem wmawiam sobie, że trzecie jeszcze mogę zjeść. Przeliczam sobie w głowie, ze to łącznie będzie 270 kcal. "Ok, tyle mogę zjeść, wezmę lekki obiad" myślę. Jednak czuję już nieprzyjemną sytość. Nie czuję się ze sobą dobrze. Wolałabym nie zjeść tych ciastek. Idę na lunch i widzę swoje ulubione naleśniki. Mam w głowie, że nie powinnam ich dziś jeść, bo przecież miałam wybrać coś lżejszego. Kolega mnie namawia na naleśniki. Zjadam je i już wiem, że nie jest dobrze. Po wyjściu z pracy wstępuję do piekarni po chleb i biorę drożdżówkę z budyniem, którą zjadam po drodze. Potem wstępuję do drugiej piekarni i tam kupuję rogala z malinami. Jadę do galerii, gdzie ciągle myślę o jedzeniu. Wracając wchodzę do sklepu z myślą, że wezmę małego batonika twarogowego i na tym koniec na dziś. Jednak biorę jeszcze pizzerkę. Wieczorem czuję się gorszą osobą. Czuję się gruba. Następnego dnia rano staję na wadze. Okazuje się, że ważę półtora kilo więcej niż wczoraj. To mnie dobija. Czuję się po prostu bezwartościowa. Mam ochotę przejść na dietę, nie jeść nic, nie ruszyć jedzenia. Panikuję. Mam ochotę potrząsnąć siebie samą i powiedzieć sobie "nie wolno ci jeść!". Nienawidzę siebie za obżarstwo. Nienawidzę siebie za niekonsekwencję. I za to, że potrafię rano szczęśliwa i energiczna wyjść z domu po niewielkim śniadaniu i mówić sobie, że na pewno dam radę się nie objeść, a za kilka godzin już podjadać. Chciałabym móc zakleić sobie usta, obrzydzić jedzenie. Dlaczego umiałam przez tyle miesięcy mieć nad tym kontrolę, a teraz nie potrafię? Co mam zrobić, aby znów poczuć się szczupłą, drobniutką, atrakcyjną i wartościową kobietą? Chcę tylko zakładać obcisłe jeansy na smukłe ciało, na nieobjedzony i niespuchnięty brzuch.
Moje obżarstwo miało swój początek w okresie nastoletnim. Jako dziecko potrafiłam zjeść paczkę chipsów do połowy i resztę zostawić. Jako nastolatka zjadałam wszystko do końca. Zresztą, do dziś tak robię, dlatego nie kupuję sobie dużych opakowań czegokolwiek, a w moim mieszkaniu nie ma słodyczy "dla gości", bo zaraz zostałyby zjedzone. Kiedy zaczęła się depresja, to i na dobre rozkręciło się objadanie. Myślę, że zajadałam też samotność. Często byłam sama w domu, bo moja mama pracowała całymi dniami. W domu nie zawsze był treściwy i sensowny obiad. Często jadłam zupki w proszku, frytki. Mniej więcej w liceum stało się coś dziwnego. Wcześniej nie byłam specjalnie zainteresowana fast foodami. Jasne, jak raz do roku poszłam z koleżankami do McDonalda, to podzióbałam frytki, ale nie byłam na to jakoś specjalnie łasa. W tamtym okresie rozkochałam się w McDonaldzie i KFC. Możecie to uznać za wyolbrzymianie spowodowane słabą pamięcią albo żart, ale jadłam w tam dosłownie codziennie przez pewien czas. Jadłam dużo. Zamawiałam sobie przykładowo cztery zestawy w KFC, gdzie w skład każdego wchodziła bułka i porcja frytek. Zjadałam to wszystko sama. Bywało, że przez trzy dni codziennie zamawiałam dużą pizzę i zjadałam sama. Zdarzyło mi się też zamówić dwie duże pizze i zjeść jednego wieczoru sama. To nie mogło pozostać obojętne dla organizmu. Byłam wtedy strasznie gruba. A im grubsza byłam, tym bardziej nienawidziłam siebie i tym bardziej byłam odrzucona przez rówieśników. Do tamtych czasów już mam nadzieję, że nigdy nie wrócę. Jest jednak spora przepaść między codzienną, ogromną i niekontrolowaną wyżerką, a tym, że co kilka miesięcy (w lepszych okresach) lub raz albo dwa razy w miesiącu (w gorszych) najem się jakichś drożdżówek. Co nie zmienia faktu, że panicznie się boję stracić to, co osiągnęłam. W mojej głowie bez szczupłej sylwetki jestem nikim. Czuję, że wszystko, co mam, jest zbudowane na tym, że jestem szczupła. Kiedy byłam gruba, to byłam zupełnie innym człowiekiem. Gorszym, nielubianym, uważanym za obrzydliwego.
Obiecuję sobie, że jutro przeżyję dzień na sokach, jogurtach i może zjem jakąś zupę. I nic więcej. Proszę, niech to się uda. Pojutrze się zważę i mam nadzieję, że zobaczę upragnioną liczbę.