środa, 21 października 2020

Sekwencja

Czasem myślę, że to nie ma końca. Zaburzenia odżywiania nie mijają. One tylko są w uśpieniu. Śpią sobie skulone i wyglądają tak niewinnie, że przestajemy się ich obawiać, tracimy czujność. A one budzą się znienacka i wracają. Wiosną i latem tego roku myślałam, że jestem wolna. Prowadziłam zdrowy styl życia. Schudłam pięć kilo. Ćwiczyłam dwa albo trzy razy w tygodniu w domu. Do tego jeździłam na rowerze i chodziłam na długie spacery. Dieta? Idealna. Same zdrowe produkty, odpowiednia ilość białka i węglowodanów. Wiadomo, od czasu do czasu pozwoliłam sobie na pizzę albo dwie gałki lodów, ale tak rozsądnie. 


Sekwencja objadania się 

W ostatnim czasie sporo siedziałam w domu po operacji. Nie miałam swojego ruchu, swojego idealnego planu dnia. Jadłam z nudów. W pracy też jem z nudów, kiedy się nie pilnuję. Moje życie wygląda tak, że albo prowadzę perfekcyjną dietę i ćwiczę, albo kompletnie się zatracam i żrę wszystko. Moje obżarstwo zawsze zaczyna się tak samo, czyli od drobnego ustępstwa. Może małe ciasteczko...? Oczywiście czasami jem słodycze, ale w wersji niskokalorycznej, bez cukru. Ale kiedy zjem takie zwykłe ciastko, takie całe w cukrze i syropie glukozowym, to zaczynam odczuwać poczucie winy. Bezrefleksyjnie sięgam po drugie ciastko. Potem wmawiam sobie, że trzecie jeszcze mogę zjeść. Przeliczam sobie w głowie, ze to łącznie będzie 270 kcal. "Ok, tyle mogę zjeść, wezmę lekki obiad" myślę. Jednak czuję już nieprzyjemną sytość. Nie czuję się ze sobą dobrze. Wolałabym nie zjeść tych ciastek. Idę na lunch i widzę swoje ulubione naleśniki. Mam w głowie, że nie powinnam ich dziś jeść, bo przecież miałam wybrać coś lżejszego. Kolega mnie namawia na naleśniki. Zjadam je i już wiem, że nie jest dobrze. Po wyjściu z pracy wstępuję do piekarni po chleb i biorę drożdżówkę z budyniem, którą zjadam po drodze. Potem wstępuję do drugiej piekarni i tam kupuję rogala z malinami. Jadę do galerii, gdzie ciągle myślę o jedzeniu. Wracając wchodzę do sklepu z myślą,  że wezmę małego batonika twarogowego i na tym koniec na dziś. Jednak biorę jeszcze pizzerkę. Wieczorem czuję się gorszą osobą. Czuję się gruba. Następnego dnia rano staję na wadze. Okazuje się, że ważę półtora kilo więcej niż wczoraj. To mnie dobija. Czuję się po prostu bezwartościowa. Mam ochotę przejść na dietę, nie jeść nic, nie ruszyć jedzenia. Panikuję. Mam ochotę potrząsnąć siebie samą i powiedzieć sobie "nie wolno ci jeść!". Nienawidzę siebie za obżarstwo. Nienawidzę siebie za niekonsekwencję. I za to, że potrafię rano szczęśliwa i energiczna wyjść z domu po niewielkim śniadaniu i mówić sobie, że na pewno dam radę się nie objeść, a za kilka godzin już podjadać. Chciałabym móc zakleić sobie usta, obrzydzić jedzenie. Dlaczego umiałam przez tyle miesięcy mieć nad tym kontrolę, a teraz nie potrafię? Co mam zrobić, aby znów poczuć się szczupłą, drobniutką, atrakcyjną i wartościową kobietą? Chcę tylko zakładać obcisłe jeansy na smukłe ciało, na nieobjedzony i niespuchnięty brzuch. 


Moje obżarstwo miało swój początek w okresie nastoletnim. Jako dziecko potrafiłam zjeść paczkę chipsów do połowy i resztę zostawić. Jako nastolatka zjadałam wszystko do końca. Zresztą, do dziś tak robię, dlatego nie kupuję sobie dużych opakowań czegokolwiek, a w moim mieszkaniu nie ma słodyczy "dla gości", bo zaraz zostałyby zjedzone. Kiedy zaczęła się depresja, to i na dobre rozkręciło się objadanie. Myślę, że zajadałam też samotność. Często byłam sama w domu, bo moja mama pracowała całymi dniami. W domu nie zawsze był treściwy i sensowny obiad. Często jadłam zupki w proszku, frytki. Mniej więcej w liceum stało się coś dziwnego. Wcześniej nie byłam specjalnie zainteresowana fast foodami. Jasne, jak raz do roku poszłam z koleżankami do McDonalda, to podzióbałam frytki, ale nie byłam na to jakoś specjalnie łasa. W tamtym okresie rozkochałam się w McDonaldzie i KFC. Możecie to uznać za wyolbrzymianie spowodowane słabą pamięcią albo żart, ale jadłam w tam dosłownie codziennie przez pewien czas. Jadłam dużo. Zamawiałam sobie przykładowo cztery zestawy w KFC, gdzie w skład każdego wchodziła bułka i porcja frytek. Zjadałam to wszystko sama. Bywało, że przez trzy dni codziennie zamawiałam dużą pizzę i zjadałam sama. Zdarzyło mi się też zamówić dwie duże pizze i zjeść jednego wieczoru sama. To nie mogło pozostać obojętne dla organizmu. Byłam wtedy strasznie gruba. A im grubsza byłam, tym bardziej nienawidziłam siebie i tym bardziej byłam odrzucona przez rówieśników. Do tamtych czasów już mam nadzieję, że nigdy nie wrócę. Jest jednak spora przepaść między codzienną, ogromną i niekontrolowaną wyżerką, a tym, że co kilka miesięcy (w lepszych okresach) lub raz albo dwa razy w miesiącu (w gorszych) najem się jakichś drożdżówek. Co nie zmienia faktu, że panicznie się boję stracić to, co osiągnęłam. W mojej głowie bez szczupłej sylwetki jestem nikim. Czuję, że wszystko, co mam, jest zbudowane na tym, że jestem szczupła. Kiedy byłam gruba, to byłam zupełnie innym człowiekiem. Gorszym, nielubianym, uważanym za obrzydliwego. 


Obiecuję sobie, że jutro przeżyję dzień na sokach, jogurtach i może zjem jakąś zupę. I nic więcej. Proszę, niech to się uda. Pojutrze się zważę i mam nadzieję, że zobaczę upragnioną liczbę. 

niedziela, 18 października 2020

Kontrola

 Aktualnie jestem w tej dobrej fazie, czyli trzymam swoją dietę pod kontrolą. Zrzuciłam to, co przybrałam (choć pewnie nie był to tłuszcz), kiedy jadłam za dużo. Czuję się lżejsza, szczęśliwsza. Kiedy czuję się gruba, to czuję się też gorszym człowiekiem. Będzie to kolokwialne stwierdzenie, ale czuję się po prostu niefajna. Taka... no wiecie, gruba. Po prostu gruba. Dzieciństwo i nastoletnie lata nauczyły mnie, że bycie grubą skreśla absolutnie wszystko, co robisz. Czyni to gorszym, mniej wartościowym. W głębi serca tak nie myślę, ale pozostały we mnie schematy wyuczone przez lata. A schemat mówi, że szczupłe i ładne dziewczyny się słodko śmieją, a grube rechoczą i są przy tym obrzydliwe i żałosne. Szczupłe jedzą, a grube żrą albo wpieprzają. Szczupłe są charakterne i temperamentne, a grube są po prostu bezczelne i niepotrzebnie zawracają głowę. Szczupłe są urocze, a grube robią z siebie pośmiewisko próbując takie być. Uważam, że społeczeństwo odczłowiecza grubych ludzi. Jako jedyna gruba dziewczynka w klasie czułam się bardzo samotna. Nienawidziłam tego, że nie mogę być dla innych czystą kartką. Przez większość życia nie mogłam kogoś poznać tak, aby ta osoba z góry nie oceniła mnie na podstawie wagi i nie przypisała mi wszystkich możliwych cech stereotypowego grubasa. Nie byłam leniwa, a z góry byłam podejrzewana o leniwość. Jako mała dziewczynka (bo później wiele się zmieniło) nie byłam obżartuchem, a jednak ciągle musiałam słuchać uszczypliwości na temat mojego wyimaginowanego spustu. Do tego dochodziło ciągłe poniżanie - często przez obce osoby, które nie miały żadnego interesu (innego niż zaspokojenie własnej podłości) w tym, żeby mi dogryźć. Nie zliczę, ile razy chciałam tylko pobawić się na placu zabaw, a musiałam wysłuchiwać śmiechów obcych dzieciaków na temat mojej wagi. Nie zliczę, ile razy chciałam tylko spokojnie przejść ulicą, a grupa nastolatków wołała za mną "świnia!". Niestety, nie zliczę też, ile razy z powodu tego, że komuś nie spodobała się moja waga, byłam narażona na przemoc psychiczną i fizyczną. Kto zwracał największą uwagę szkolnych chuliganów? Oczywiście, że grubaska. Kto był najlepszym chłopcem do bicia dla wrednych dziewczyn? Oczywiście, że grubaska. 

Gorzkie jest to, co piszę, ale piszę samą prawdę. Ta prawda nie jest zgodna z moimi przekonaniami ani z tym, jak uważam, że świat powinien wyglądać. Jest jednak zgodna z moimi doświadczeniami, czyli z rzeczywistością. Wszystkie te rzeczy, które złamały moją młodą psychikę, sprawiły, że dziś trzęsę się na samą myśl o przytyciu. Dlatego, że przytycie kojarzy mi się momentalnie z powrotem do bycia popychadłem, nikim. Tą, którą można uderzyć. Tą, którą można wyśmiać. Tą, którą nikt się nie interesuje. Ktoś może powiedzieć "przesadzasz, na pewno nie było tak źle". Ludzie często słysząc o czyichś trudnych wspomnieniach ze szkoły mówią "u mnie tak nie było, wszyscy się lubili". Rzecz w tym, że ci ludzie po prostu wielu rzeczy nie widzieli lub nie chcieli pamiętać. Dla nich pierwszy dzień w szkole był miłym wspomnieniem. Nie pamiętają, że gdzieś w sali była ta jedna dziewczyna, z którą nikt nie chciał siedzieć. Nie pamiętają, jak ten jeden chłopak był obgadywany i jak zniszczono mu kurtkę. Nie pamiętają, że w trakcie bitwy na śnieżki przed szkołą nie wszyscy doskonale się bawili, bo nie zwracali uwagi na tę jedną osobę, która z przerażeniem uciekała, aby nie oberwać śnieżką, słysząc wesołe "rzućcie grubej prosto w ryj!". Nie powinniśmy mieć pretensji do tych osób o to, że nie pamiętają. Jeśli ich życie w szkole było dobre, to nie ma powodu, aby zadręczać ich swoimi traumami. Gorsze jest jednak to, że agresorzy również zdają się nie pamiętać, jaką krzywdę wyrządzali innym. Zastanawiam się, jaka byłabym w szkole, gdybym nie była uznawana za tę grubą i najbrzydszą. Czy byłabym pewniejsza siebie? Może lepiej bym się uczyła? Może dziś robiłabym co innego w życiu? Przecież na początku byłam taka dojrzała jak na dziecko, żądna wiedzy i pełna inicjatywy. Potem marzyłam tylko o tym, aby nie musieć chodzić do szkoły. Panicznie bałam się szkoły. Nigdy się nie dowiem, kim bym była, gdybym nie musiała znieść tego wszystkiego. Niemniej wiem, że nie mogę utracić tego, co mam teraz. Nie mogę znów być gruba. Choćby nie wiem co - nie mogę. 

czwartek, 8 października 2020

Początek

Ten blog powstał w przypływie emocji w dniu, kiedy kolejny raz sięgnęłam po coś, czego nie potrzebowałam i po co nie powinnam sięgać. Mowa oczywiście o jedzeniu, a dokładnie o dwóch drożdżówkach i tortilli z frytkami. Znowu coś zjadłam, a nie byłam nawet głodna. Moje zaburzenia odżywiania potrafię trzymać w ryzach, ale tylko wtedy, gdy w moim życiu jest względnie stabilnie. Czasem wystarczą niewielkie wahania, aby destrukcyjne myśli wróciły, a wraz z nimi napady jedzenia. Od dawna zaczyna się tak samo. Sięgam po coś malutkiego i racjonalizuję to sobie. Przekonuję siebie, że to maleństwo, które zaraz zjem, jest nieszkodliwe i wliczone w bilans kaloryczny. Niestety, jestem permanentnie pozbawiona umiejętności poprzestania na jednej drożdżówce, jednym ciasteczku, jednym kawałku pizzy. Albo nic, albo wszystko, Albo ani jednego ciastka, albo cała paczka ciastek. Jeżeli w drodze z pracy wejdę po coś słodkiego do jednej piekarni, to za chwilę wstąpię do kolejnej po kolejną słodkość. Dlaczego w ogóle wstępuję, skoro o tym wiem? 

Nie zrozumcie mnie źle, od dawna nie jestem osobą, która codziennie raczy się słodyczami i słonymi przekąskami. Można powiedzieć, że jestem wręcz na perfekcyjnej diecie. Tylko w momencie, gdy pojawi się odstępstwo od tej diety, to wszystko się wali. Mam poczucie, że jestem skazana na ciągły strach przed jedzeniem, ciągłe obwinianie się. Napady jedzenia nie zdarzają mi się często, ale martwi mnie to, jak silnie skorelowane są z moim złym samopoczuciem. Nienawidzę siebie, gdy czuję się najedzona. Czuję się dobrze, gdy trzymam się zasad zdrowego odżywiania. Czuję się dobrze, kiedy ćwiczę, jem swoje chude twarożki z owocami na śniadanie i patrzę w lustrze na płaski brzuch. Nie jem niezdrowo, nie głodzę się. Uwielbiam zakładać obcisłe sukienki w te dni, kiedy czuję się wartościowa, co w moich oczach oznacza po prostu szczupła. Ta racjonalna i rozsądna część mnie jest w stanie powiedzieć z pełnym i szczerym przekonaniem każdej istocie na tym świecie, że waga to tylko liczba, a bycie szczupłym nie jest wartością samą w sobie i nie czyni nikogo lepszym człowiekiem. Ważne jest to, jaką jest się osobą. Ważne jest to, aby mieć zdrowe ciało. Ale jednak... czuję się dobrze widząc na wadze mniej niż więcej i czuję się wartościowsza ważąc mniej niż więcej. 

Sekwencja

Czasem myślę, że to nie ma końca. Zaburzenia odżywiania nie mijają. One tylko są w uśpieniu. Śpią sobie skulone i wyglądają tak niewinnie, ż...